Ostatnio dochodzę do wniosku, że czasami za dużo myślę. Chodzi mi o refleksje nad tym całym świątecznym klimatem. Po dzisiejszej wigilii klasowej jestem jakiś przybity. Z diagnozą nie mam problemu - powodem jest kończący się okres świąteczny.
I tu właśnie pojawia się problem. Na logikę - jakim cudem Święta się kończą skoro jeszcze się nie zaczęły? To jest właśnie najpiękniejsze, a tak na serio najbardziej demotywujące. Doszedłem do wniosku, że esencję tej całej "otoczki" potrafię wyciągnąć praktycznie tylko z okresu przedświątecznego. O co mi chodzi? "Kevina" ogląda mi się lepiej tuż przed Świętami, niż na przykład 25 grudnia. Może i zamkną mnie w wariatkowie, ale napełnia mnie smutek, bo mam świadomość, że na następne Święta będę czekał 368 dni. Chore - nieprawdaż?
Jakby paradoksów było mało to z roku na rok coraz mniej "przeżywam" Święta. Właśnie to mnie najbardziej boli. W podstawówce wystarczyło pojawienie się choinki na holu w szkole i już czułem tego "Ducha Świąt", a teraz? Teraz muszę katować się bożonarodzeniowymi hiciorami typu "Last Christmas" - ten akurat nie kojarzy mi się ze Świętami. Na pomoc, czy tylko ja jestem taki porąbany?